Pages

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Polskie drogi

Wybrałem się w podróż na drugi koniec Polski, ku Kotlinie Kłodzkiej i tamtejszym pięknym górom. Jakby ktoś zabłądził w okolice Lądka Zdroju to polecam odwiedzenie nie tylko Jaskini niedźwiedziej, ale i kopalni fluorytu (dla celów marketingowych nazywanej kopalnią uranu) w Kletnie. Wprawdzie nie ma w niej ani stalaktytów ani stalagmitów, ale za to można zobaczyć jak wyglądają korzenie od dołu, i legalnie nałupać sobie ametystów, hematytów i innych takich (jak się komuś poszczęści). A po wszystkim można zajść na obiad do pobliskiej motocyklowej restauracji. Karmią smacznie, niedrogo i nie mają problemów z opanowaniem wpływu zamówień. 

Ale nie o tym chciałem pisać. Żeby dostać się do celu (i z powrotem) pokonałem ponad 1.000 km po polskich drogach, co dało mi dużo czasu na rozmyślanie o różnych rzeczach, a zwłaszcza o jakości polskich dróg. A jakie one są każdy widzi. Cała sieć drogowa jest ewidentnie niedostosowana do dzisiejszego natężenia ruchu. Drogi, które funkcjonowały bardzo dobrze przez całe dziesięciolecia teraz nie wytrzymują obciążenia, co w połączeniu z niedostatecznymi nakładami na ich utrzymanie powoduje, że pojawia się na nich coraz więcej dziur, mniej lub bardziej nieudolnie łatanych. Czasami zresztą po naprawie droga wygląda jeszcze gorzej niż przed nią, bo w miejsce niewielkiego dołka pojawia się na niej całkiem spora górka. Nawet jeśli uda się trafić na odcinek przyzwoicie równej drogi, to mamy bardzo duże szanse natrafić na inne „atrakcje”. Na przykład ograniczenie prędkości do 70 km/h na odcinku jakichś 100 m, bo akurat w tym miejscu jest wyjazd z przydrożnego baru. Baru, który zamknięto dawno temu, ale zakaz został. Ograniczenia prędkości stawiane przed zakrętami, które może i były niebezpieczne dla kierującego Wartburgiem ale nowsze samochody są w stanie je bezpiecznie pokonać przy normalnej prędkości. Ograniczenie do 40 km/h stawiane dlatego że ktoś tam kiedyś potrącił pieszego, który mu wlazł na jezdnię. No i oczywiście ograniczenie do 30 km/h, bo na poboczu trwają roboty drogowe. A to że jest niedziela, i żadnego robotnika na budowie nie ma jest bez znaczenia. Że o znakach które po zakończeniu robót „zapomniano zdjąć” nie wspomnę.

To, że akurat nam się poszczęściło i na danej drodze nie ustawiono bezsensownych znaków ograniczających prędkość „bo tak będzie bezpieczniej” także nie gwarantuje nam szybkiego dotarcia do celu. Bo możemy na przykład trafić na jadący przed nami traktor z opryskiwaczem i przytroczoną z tyłu furmanką. Albo na stary autobus PKS-u rozwijający prędkość podróżną w porywach do 60 km/h. Na parkę rowerzystów z młodymi krążącymi naokoło. Na ciężarówkę z demobilu jadącą pod górę na jedynce. Na trzymającego się na lakierze Transita z niemieckiego szrotu, przygniecionego do ziemi towarem. A to wszystko na wąskiej, krętej drodze z podwójną ciągłą na środku. Każdy taki wlokący się samochód ciągnie za sobą sznurek innych, które czekają na możliwość by go wyprzedzić. W ten sposób jedna zawalidroga opóźnia podróż kilku, a nawet kilkunastu samochodów... i nic na to poradzić nie można, bo przecież mu wolno tak jechać, a poza tym on szybciej nie da rady, a tak w ogóle to mu się nigdzie nie spieszy.

Na drodze dwujezdniowej (coraz więcej ich mamy całe szczęście) ten problem znika. Ale nie oznacza to, że możemy spokojnie, szybko i sprawnie dotrzeć do celu. Bo to, że droga ma dwie jezdnie z pasem zieleni nie oznacza, że nie można ustawić na niej co kilkaset metrów sygnalizatorów z nieodmiennie czerwoną falą. Bo należy przecież umożliwić tym parunastu samochodom na godzinę włączenie się do ruchu z bocznej drogi, a i czasami jakiś pieszy się trafi. No i oczywiście, dla zwiększenia bezpieczeństwa przed każdym takim skrzyżowaniem należy obowiązkowo wyznaczyć 100 m odcinek z ograniczeniem prędkości do 70 km/h i najlepiej jeszcze ustawić fotoradar, to sobie gmina zarobi. A że przez to wszyscy będą musieli hamować nawet przed zielonym światłem? Ano trudno, bezpieczeństwo jest najważniejsze. Nieliczne trasy naprawdę szybkiego ruchu, z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami nie poprawiają tu wiele, bo co rusz zdarza się, że o ile na samej trasie jedzie się szybko, to zjeżdżające z niej samochody skutecznie rozjeżdżają miasteczka i wsie, bo nie zadbano o budowę dróg dojazdowych i zjazdowych, które przejęłyby ten wzmożony ruch. A winnych, jak zwykle, nie ma... a jeżeli już, to są nimi kierowcy...

A teraz zastanówmy się, czy przypadkiem z funkcjonowaniem sądownictwa nie jest dokładnie tak samo tak jak z polskimi drogami. Przecież z łatwością można wskazać i liczne dziury w jezdni na drodze od pozwu do wyroku, i spartaczone naprawy, i procesowe zawalidrogi. W zasadzie każdy praktyk może wskazać przykłady zbędnych proceduralnych ograniczeń prędkości tudzież zupełnie niepotrzebnych świateł, które nikogo nie chronią, ułatwiają życie nielicznym, a szkodzą większości. No opisać jak to otwarcie krótkiego odcinka (e-)autostrady spowodowało zakorkowanie okolicznych miejscowości, nie mówiąc już o olbrzymiej ilości wypadków, do której na niej dochodzi. Ciekawe też ile jeszcze czasu upłynie zanim ktoś zauważy, że samym łataniem jezdni (często przez tych samych ludzi, którzy zrobili w niej dziury), przemalowywaniem pasów i montowaniem elektronicznych świecących znaków drogowych problemu się nie rozwiąże. Podobnie zresztą jak i zmianą numeracji dróg (a zwłaszcza przemianowywaniem mniejszych na przedłużenia większych) czy stawianiem większej ilości fotoradarów, kamer i posterunków kontrolnych. No i kiedy wreszcie ktoś wpadnie na pomysł, że o to jakie powinny być drogi, gdzie, i jak powinien być na nich zorganizowany ruch powinno się pytać kierowców, a nie teoretyków ruchu drogowego, którzy nie mają i nigdy nie mieli prawa jazdy.