Obsługiwane przez usługę Blogger.

czwartek, 29 lipca 2010

Gra w durnia

Grę w durnia rozpoczynamy przez sporządzenie odpowiedniego pisma. Potrzebna jest do tego kartka, długopis, dowolna gazeta, nożyczki oraz klej.

Bierzemy kartkę i w lewym górnym rogu piszemy swoje imię, nazwisko i adres. A w każdym razie adres. Jeżeli mamy pewność, że listonosz zawsze zastanie nas w domu możemy podać dowolne imię i nazwisko. W końcu listonosze i tak oddają listy temu, kto otworzy drzwi.

Dalej, na środku, piszemy ”Pozew do Sądu”, a następnie otwieramy gazetę, wycinamy z niej dowolnie wybrany artykuł i przyklejamy go poniżej. Wklejony wycinek możemy, według uznania, uzupełnić adnotacjami typu „kłamstwo”, albo dowolnie wybranym cytatem z dowolnie wybranej świętej księgi albo dzieła wieszcza. Poniżej piszemy „żądam naprawienia mojej krzywdy”. Tak przygotowane pismo wkładamy do koperty i wysyłamy do wybranego sądu. Najlepiej takiego, do którego mamy blisko, bo wtedy na dalszym etapie gry oszczędzimy sobie znaczkach pocztowych. Bo w tym momencie zaczyna się prawdziwa zabawa.

Pismo trafi do wydziału cywilnego sądu, do rąk jego przewodniczącego. On pewnie chciałby je z miejsca wyrzucić, ale tego mu nie wolno. Musi postąpić zgodnie z przepisami. Czyli zarządzić wpisanie sprawy do repertorium, założenie dla niej akt po czym wydać zarządzenie o wezwaniu do uzupełnienia „braków formalnych” Czyli musi nas wezwać do wskazania strony pozwanej, wskazania wartości przedmiotu sporu, sprecyzowania powództwa, złożenia odpisów pozwu. Odpowiednie pismo wysłane będzie za poświadczeniem odbioru, co będzie kosztowało Skarb Państwa 5,65 zł.

Po otrzymaniu tego pisma przygotowujemy odpowiedź na nie. Znowu bierzemy więc kartkę, piszemy na niej sygnaturę sprawy (mamy ją na wezwaniu). A poniżej wklejamy kolejny artykuł z gazety, tym razem uzupełniony o aktualny komentarz polityczny. Podpisujemy i zanosimy do sądu.

Po otrzymaniu takiego pisma przewodniczący uzna zapewne, że braków pozwu nie uzupełniono i wyda zarządzenie o jego zwrocie. Będzie ono nam doręczone (za kolejne 5,65 zł). Ale to nie oznacza końca zabawy. Bo my piszemy kolejne pismo: bierzemy kartkę, piszemy na niej sygnaturę akt, a na środku piszemy dużymi literami „NIE ZGADZAM SIĘ!!!” Po bokach przyklejamy paragony ze sklepu i zanosimy do sądu.

Sąd musi teraz ustalić, o co nam chodzi. Wezwie więc nas (5,65 zł) do sprecyzowania, czy to pismo to zażalenie na zarządzenie o zwrocie pozwu, czy ma ono inny charakter. Odpowiadamy pismem, które sporządzamy naklejając na kartce wycięte z gazet horoskopy, uzupełnione o komentarz, że w gwiazdach zapisano odpowiedzi na wszystkie pytania.

I zabawa toczy się dalej według tego samego schematu. Na każde pismo, które przychodzi z sądu (5,65 zł sztuka) odpowiadamy pismem sporządzanym w ten sposób, że na kartce papieru naklejamy wycinki z gazet, bilety autobusowe, paragony ze sklepu itp, uzupełniamy to w jakiś komentarz od siebie i zanosimy do sądu. Najlepiej też napisać że żądamy zmiany krzywdzącego orzeczenia, bo na takie pisma sąd musi jakoś odpowiedzieć. Musi wezwać chociażby do wyjaśnienia czy faktycznie jest to zażalenie i na jakie orzeczenie. Nie może po prostu go zignorować.

Jak zabawa zacznie się nam nudzić, to możemy ją urozmaicić, np. załączając do jednego z pism tom encyklopedii albo książkę telefoniczną. Możemy też dodać trochę kolorów ozdabiając każde pismo starannie narysowanym szlaczkiem. Albo urozmaicić nasze kolaże dodając kolorowe piórka, cekiny czy wstążeczki. Albo jesienne liście. Możemy powycinać nasze pismo w piękny łowicki wzór. Sąd to wszystko przyjmie, bo nie ma innego wyjścia. Nie wolno mu wyrzucić niczego, co strony do niego przysyłają i wszystkie pisma musi traktować z taką samą powagą.

W durnia można grać indywidualnie albo zespołowo, można też urządzić konkurs na najbardziej wymyślne pismo wniesione do sądu. A w sylwestra wybrać durnia roku... Pytanie tylko kto tu jest durniem. Czy ten, kto wykorzystuje durne przepisy, czy ten kto musi się do nich stosować, czy może ten, kto te durne przepisy napisał i wprowadził.

niedziela, 25 lipca 2010

Sprawa Józefa K.

Tak jak i wielu innych nieszczęśliwych uczniów liceum (starego liceum) musiałem w pewnym momencie edukacji przeczytać „Proces” Franza Kafki. Nie powiem, że książka ta mi się podobała, że znalazłem w niej inspirację, głębokie przemyślenia itp. To była lektura obowiązkowa, a więc przeczytałem ją bo musiałem. A po przeczytaniu zapomniałem. Jedyne co mi utkwiło w pamięci to przewodni temat tego dzieła – że pewien zwykły człowiek pewnego dnia dowiedział się, że jest oskarżony i będzie sądzony, chociaż nie wie za co. Ostatnio przeglądając w markecie pudła z „tanią książką” wśród lektur szkolnych znalazłem opracowanie „Procesu”. Widać teraz w szkole nie czyta się książek, tylko opracowania. Przekartkowałem z ciekawości co tam napisano, i przypomniała mi się podobna historia, prawdziwa. Wprawdzie nikogo tam nie aresztowano ale człowiek, którego dotyczyła musiał czuć się tak jak Józef K.

Pewnego dnia do sądu wpłynęło pismo zawierające łącznie skargę na czynności komornika, wniosek o zawieszenie postępowania egzekucyjnego, zażalenie na postanowienie o nadaniu klauzuli wykonalności, pozew o pozbawienie wykonalności, skargę o wznowienie postępowania, wniosek o przywrócenie terminu i sprzeciw od nakazu zapłaty i zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Wyglądało to jakby ktoś wziął jakiś „poradnik prawny” i zamiast wybrać to, co w jego przypadku najlepiej pasuje, wypisał wszystkie żądania, jakie może zgłosić egzekwowany dłużnik. Najpierw trzeba było więc te wszystkie żądania powyłączać do odrębnego rozpoznania i poprzekazywać gdzie trzeba. Bo właściwe do ich rozpoznania były różne sądy i organy. Zanim to nastąpiło do sądu wpłynęło, wysłane w kilka dni później pismo żądające niezwłocznego, natychmiastowego, poza kolejnością, rozpoznania sprawy i ukarania komornika. I skarga do prezesa sądu na bezczynność, bo „minął prawie tydzień” a w sprawie nic nie zrobiono”. I wniosek o wyłączenie sędziego, który „uchyla się od rozpoznania sprawy”.

Cóż takiego spowodowało taką lawinę żądań? Otóż pewien pan, stateczny obywatel zatrudniony w Bardzo Ważnym Urzędzie na Bardzo Wysokim Stanowisku pewnego dnia dowiedział się, że z na jego Bardzo Skromną Pensję „wszedł” komornik i zabrał większość z niej na poczet długu i kosztów egzekucji. Z przesłanego przez komornika zawiadomienia dowiedział się, że komornik prowadzi egzekucję na rzecz pewniej firmy w oparciu o nakaz zapłaty wydany przez sąd gospodarczy. A jako dane dłużnika widnieje jego imię i nazwisko.

 Po paru miesiącach, bo tyle czasu trwało zanim nasz Józef K. zrozumiał, że warto by wynająć adwokata, wszystko zaczęło się wyjaśniać. Po odfiltrowaniu wszystkich oskarżeń, wyrazów oburzenia, żądań wyjaśnień, przeprosin i natychmiastowego działania, okazało się, że kluczową kwestią jest to, że jedyne co nasz Józef K ma wspólnego z dłużnikiem Józefem K. to imię i nazwisko. Nigdy nie prowadził on żadnych interesów za spółką, na rzecz której prowadzona jest egzekucja. Nigdy nie prowadził żadnej działalności gospodarczej. Nigdy nie mieszkał pod adresem wskazanym w fakturze, a w dniu, w którym miał ją podpisać był służbowo za granicą. Skąd więc wzięły się jego problemy? Otóż wierzyciel uzyskał nakaz zapłaty przeciwko Józefowi K. który nie zapłacił faktury. Nakaz się uprawomocnił, ponieważ pozwany, chociaż osobiście odebrał jego odpis, nie wniósł od niego zarzutów. Firma poszła więc do komornika, by ten wyegzekwował pieniądze od dłużnika, ale gdy komornik poszedł pod podany na fakturze adres okazało się, że dłużnik się wyprowadził. Komornik ustalił wówczas w ZUS, że składki za Józefa K. opłaca Bardzo Ważny Urząd i do tego urzędu wysłał dokumenty w sprawie zajęcia wynagrodzenia. Nie wziął tylko pod uwagę tego, że ów Józef K. wcale nie musi być tym, od którego powinien on egzekwować dług.

W tym przypadku sprawa skończyła się mniej więcej dobrze. Józef K. odzyskał swoje pieniądze, a komornikowi nakazano, by na przyszłość staranniej sprawdzał, przeciwko komu podejmuje swe czynności. Ale takie coś może dotknąć w zasadzie każdego. Sąd wydaje wyrok (albo nakaz) przeciwko osobie oznaczonej tylko imieniem i nazwiskiem, bez żadnego dodatkowego jej oznaczenia. Komornik, który otrzymuje tak sporządzony tytuł wykonawczy nie ma żadnej możliwości ustalenia o którego, dajmy na to, Józefa Kowalskiego chodzi. Musi polegać na wskazówkach wierzyciela, który podaje mu adres dłużnika, ewentualnie dalsze jego dane. A czy te dane sa własciwe to tego komornik nie ma możliwości zweryfikować. Być może trzebaby wprowadzić zasadę, że strony postepowania określa sie nie tylko imieniem i nazwiskiem ale i np numerem PESEL. Pytanie tylko, czy naprawdę chcemy, by tożsamość człowieka określał jego numer.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Syzyfowa praca

Pewien pan wniósł pozew. Mniejsza o to o co mu chodziło. Istotne jest to, że pozew ten wniósł on przeciwko „Dzielnicowej komisji lokalowej” w związku z czym został on przez sąd odrzucony w myśl art. 199 §1 pkt 3 kpc jako wniesiony przeciwko stronie nie posiadającej zdolności sądowej. Jednocześnie pouczono jednak owego pana, iż może on ponownie wnieść swój pozew, tym razem oznaczając jako pozwanych albo gminę, albo wskazanych z imienia i nazwiska członków owej komisji, zależnie od tego przeciwko komu kieruje swe roszczenie. Odpowiednie postanowienie, z pouczeniem o możliwości wniesienia zażalenia, doręczono oczywiście obu stronom, bo panowie posłowie zapomnieli dopisać w kodeksie, że takie postanowienia doręcza się tylko powodowi (jak np. zarządzenia o zwrocie pozwu – art. 130 §4 kpc). W efekcie trzeba stosować wprost przepis art. 357 §2 kpc i doręczać je obu stronom. To jest także Sabie Dorna, Koziołkowi Matołkowi i wszystkim siedmiu krasnoludkom, gdyby komuś przyszło do głowy ich pozwać.

Pan powód nie przyjął do wiadomości stanowiska sądu. Złożył obszerne pismo zawierające analizę sprawy, ze szczególnym uwzględnieniem pochodzenia etnicznego i tożsamości narodowej członków owej komisji lokalowej, i żądaniem zaprzestania matactwa, wycofania oszukańczych orzeczeń i natychmiastowego rozpoznania sprawy. Sugestię, że powinien pozwać gminę jako całość uznał za nielogiczną, bo w końcu to komisja go skrzywdziła a nie gmina. Pismo pana powoda uznano za zażalenie na postanowienie o odrzuceniu pozwu, i po wymianie paru pism odrzucono je z powodu nie uzupełnienia w terminie braków formalnych (art. 370 kpc w zw. z art. 379 §2 kpc). Na to postanowienie, jako kończące postępowanie w sprawie (art. 394 §1 kpc) służyło oczywiście panu powodowi zażalenie, i z tego prawa on skorzystał. Jego zażalenie zostało oddalone przez Sąd Okręgowy, co formalnie zakończyło całą sprawę. Postanowienie o odrzuceniu pozwu stało się prawomocne. I w tym momencie akta powinny powędrować do archiwum, a cała sprawa powinna zostać zapomniana.

Niestety także i stanowisko Sądu Okręgowego nie przekonało pana powoda, iż nie ma racji. W odpowiedzi na nie wniósł pismo, w którym zażądał zmiany postanowienia i natychmiastowego rozpoznania sprawy, bez przewlekania i matactwa, albo pójdzie na skargę do Strasburg(er)a. Ponownie (to już trzeci raz) uznano jego pismo za zażalenie – skoro wnosił o zmianę postanowienia – po czym odrzucono je jako niedopuszczalne, bo wniesione na orzeczenie sądu II instancji. I historia się powtórzyła... znowu wpłynęło pismo, które, z braku lepszego, (i mieszczącego się w granicach procedury) pomysłu potraktowano jako zażalenie na postanowienie o odrzuceniu zażalenia. Znowu wezwano powoda do usunięcia braków formalnych. I znowu je odrzucono gdy braki nie zostały uzupełnione. I znowu wpłynęło pismo,. I znowu potraktowano je jako zażalenie. I znowu je odrzucono. Na odrzucenie powód wniósł zażalenie. Zażalenie odrzucono. Na odrzucenie powód wniósł zażalenie. Zażalenie odrzucono. [...] Na odrzucenie powód wniósł zażalenie. Zażalenie odrzucono. Właśnie wpłynęło kolejne zażalenie, z żądaniem rozpoznania sprawy, pozbawienia „zawisłych sędziów” prawa wykonywania zawodu prawniczego na zawsze, i wyznaczenia nowych sędziów, nie powiązanych z PZPR.

Od chwili prawomocnego zakończenia sprawy do dnia dzisiejszego wydano w tej sprawie już blisko 20 postanowień o odrzuceniu zażaleń powoda na kolejne postanowienia odrzucające kolejne jego zażalenia na kolejne postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienia o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o odrzuceniu zażalenia na postanowienie Sądu Okręgowego oddalające jego zażalenie na postanowienie o odrzuceniu zażalenia na postanowienie o odrzuceniu pozwu (uff...). I końca jakoś nie widać. A sąd wszystkie te zażalenia rozpoznaje wydając i doręczając wszystkim stronom odpowiednie postanowienia. Z uzasadnieniem i pouczeniem. Bo musi. Bo nie może walnąć młotkiem w stół, i powiedzieć że to są kpiny. Same koszty korespondencji w tej sprawie przekroczyły już 300 złotych. I po co to wszystko? Przecież to jest straszliwe marnotrawstwo czasu i pieniędzy. Czy tak naprawdę musi być? Czy nie można by wprowadzić jakiegoś rozwiązania, które pozwalałoby uciąć tego rodzaju niczemu nie służące zabawy?

środa, 14 lipca 2010

Termometr

W okresie letnim temperatura zewnętrzna przekracza niejednokrotnie 30°C, co powoduje, że pracownicy wykonujący pracę w pomieszczeniach pracy mogą być narażeni na tzw. stres gorący. Dotyczy to nie tylko hut żelaza i stali, zakładów piekarniczych, ceramiki budowlanej, w których wydzielanie ciepła poprzez promieniowanie wynika z procesu produkcyjnego, ale również zakładów pracy i obiektów użyteczności publicznej, gdzie procesy te nie występują. Praca w mikroklimacie gorącym jest pracą w warunkach szczególnie uciążliwych. Obowiązkiem pracodawcy jest zapewnienie zgodnej z przepisami systemu wentylacji czy klimatyzacji, które powinny zagwarantować odpowiedni komfort w pomieszczeniu. Niezależnie od powyższego należy ograniczyć dostęp światła dziennego do pomieszczeń pracy, poprzez zastosowanie np. rolet, żaluzji itp. *

Przepisy mówiące o mikroklimacie gorącym, posługują się wskaźnikiem WBGT (Wet Bulb Globe Temperature). Jest to wskaźnik używany do oceny obciążenia cieplnego (termicznego) ustroju człowieka w środowisku gorącym. Sposób jego wyliczania  opisany jest w polskiej normie PN-N/85-08011. Dopuszczalne wartości WBGT podaje załącznik nr 2 (część C) rozporządzenia o najwyższych dopuszczalnych stężeniach i natężeniach czynników szkodliwych dla zdrowia w środowisku pracy (Dz. U. z 2002 r. nr 217, poz. 1833).

Dla ułatwienia można stwierdzić, iż o przekroczeniu normy temperaturowej można mówić kiedy przy ciężkiej pracy fizycznej w hali jest ponad 28°C, w przypadku warunków szczególnych powyżej 26°C. Przy pracy biurowej – ponad 30°C *


Podwyższona temperatura na stanowisku pracy może powodować u pracownika obniżoną sprawność psychofizyczną, co ma zwykle istotne znaczenie przy wykonywaniu prac szczególnie niebezpiecznych. Pracownik, wykonujący pracę szczególnie niebezpieczną w warunkach podwyższonej temperatury powietrza, powinien również ocenić swoją zdolność psychofizyczną do wykonywania danej pracy i zachować się stosownie do tej oceny.

Generalnie trzeba uznać przekroczenie norm temperaturowych jako niebezpieczne dla sprawności fizycznej i psychologicznej (np. koncentracja) pracowników, stąd w wielu przypadkach odejście od stanowiska pracy będzie uzasadnione. *

 - - -

Tak, wiem, że tworzenie tekstów metodą kopiuj-wklej jest przejawem kompletnego lenistwa. Ale w taki upał nie chce mi się nawet myśleć. Zwłaszcza po 10 godzinach pracy w pokoju w którym wisi uwieczniony dziś na zdjęciu termometr. Więc powstrzymam się od dalszych komentarzy, rozważań i opinii na temat zastanej sytuacji. Zresztą nie wiem, czy nadawałyby się one do publikacji.

piątek, 9 lipca 2010

Na urlopie...

Pojechałem sobie do Anglii. Przeznaczyłem tydzień na zwiedzenie praktycznie całego Cambridgeshire i zobaczenie tego, co jest tam do zobaczenia. I jak na razie nieźle mi idzie. 

Zwiedziłem dość dokładnie Cambridge, w tym przepiękną kaplicę King's College i budynki St.John's College. Z łodzi podziwiałem uniwersyteckie mosty, w tym most westchnień i słynny most matematyczny, zaprojektowany podobno przez Izaaka Newtona. Odwiedziłem uniwersytecki ogród botaniczny, w którym Karol Darwin uczył się podstaw botaniki. I z którego wyruszył na podróż życia, z której wrócił z teorią, która wstrząsnęła światem. Wypiłem pintę dobrego piwa w The Eagle Pub, w którym toczyły się ongi dyskusje o strukturze DNA. Wdrapałem się na szczyt wieży uniwersyteckiego kościoła, by spojrzeć z góry na budynek senatu, na który pewnym razem studenci wciągnęli dla kawału samochód. Przystanąłem też na bocznej uliczce, którą na wykłady podążał ongiś Oliver Cromwell, i na innej gdzie swą wiedzę studentom przekazywali James Maxwell i Ernest Rutherford. Być może wśród ludzi mijających mnie na ulicy byli ich następcy, przyszli, a może i aktualni nobliści. Atmosfera tego miejsca, jeżeli patrzy się na nie inaczej niż tylko na na zbieraninę starych budynków jest jedyna w swoim rodzaju.

Początkowo chciałem w tym wpisie napisać o tych wyszystkich genialnych w swej prostocie rozwiązaniach problemów, na które jakoś nikt nie chce u nas wpaść, a które z powodzeniem tu działają. A zebrałoby się tego wiele, jak chociażby owa podwójna żółta linia przy krawężniku jednoznacznie określająca, że tu nie wolno parkować. I nie ma gadania, że drzewo znak zasłoniło, albo że się znaku nie widziało. Ale zdecydowałem. że nie warto. W końcu jestem na urlopie i mogę zostawić poprawianie Rzeczpospolitej innym. Dlatego napiszę o czymś innym, o czymś, na co mało kto, nawet będąc w Anglii nie zwraca uwagi. O skrzynkach pocztowych. 

Wszyscy, którzy swą obecnością zaszczycili brzegi Wysp Brytyjskich kojarzą charakterystyczne skrzynki pocztowe, w kształcie słupków, tak samo czerwonych jak typowe angielskie budki telefoniczne. Moją uwagę przykuła jedna, nietypowa, stojąca przy wejściu do King's  College


Cóż w niej takiego ciekawego? Ano przypatrzmy się bliżej
Zamiast znanego z większości skrzynek monogramu obecnie panującej monarchini (E II R) tu jest inny znak. stylizowane litery V i R. To monogram królowej Wiktorii, panującej w latach 1837-1901 . Oznacza to, że ta skrzynka służy mieszkańcom Cambridge od 100 a może i od 150 lat. I zapewne będzie słuzyć przez kolejne 100 lat, a przynajmniej tak długo, jak długo istnieć będzie tradycyjna poczta. I nie jest to jedyny taki relikt przeszłości, bo kilkaset metrów dalej natrafiłem na to:
Ta niepozorna skrzynka nosi inicjał Edwarda VII, syna Wiktorii, który panował zaledwie przez 9 lat, od 1901 do 1910. Także i ona, od co najmniej 100 lat służy mieszkańcom. Nikt nie toczył z nią wojen. Nikt nie zdrapywał umieszczonych na niej znaków ani nie malował swoich. Nigdy nie była symbolem walki, nadziei czy pamięci. Była po prostu miejscem, do którego wkładano listy. Tylko nakładane co jakiś czas kolejne warstwy czerwonej farby zacierają powoli kontury korony i inicjał monarchy...

czwartek, 1 lipca 2010

Wakacje

Gdy w jakimś filmie pojawia się pokój sędziego, to zwykle jest w nim solidne dębowe biurko, wygodny skórzany fotel, przeszklona szafa z książkami, perski dywan, mosiężna lampa z zielonym kloszem, figurka Temidy i takie tam akcesoria. Mój pokój jest prawie taki sam. Prawie. Tylko zamiast dywanu jest kremowe linoleum przeorane czarnymi smugami zarysowań. Zamiast jednego dębowego biurka stoją dwa (bo w pokoju siedzi nas dwóch) z płyty wiórowej wzoru z lat ’80. Zamiast skórzanego fotela tandetne chińskie krzesło obrotowe, którego dostawcę wybrano zapewne dlatego, bo był najtańszy. Zamiast witrynki z książkami cztery sięgające sufitu szafy wypełnione aktami. Kompletu dopełnia lampka za 9,99 zł i służbowy czajnik za 29,99 zł. I wiatrak. Bo bez wiatraka ani rusz. Pokój ma okno na wschód i rano błyskawicznie się nagrzewa. Ściany i sufit wykonano z płyt gipsowych z ociepleniem, więc pokój jest jak wielki termos, nie ma w nim nic co regulowałoby temperaturę pochłaniając i oddając ciepło. Aż prosi się o zamontowanie w nim klimatyzacji. Ale klimatyzacji, oczywiście, nie przewidziano, bo to zbyt droga inwestycja, a na sądach zwykle oszczędza się w pierwszej kolejności. Dzięki temu czułem się dziś prawie jak na wakacjach w ciepłych krajach. Prawie. Brakowało wprawdzie morza i plaży, ale termometr w pokoju pokazywał 32 stopnie.

Niektórzy w tym miejscu zapewne stwierdzą, że po co klimatyzacja, gdy można po prostu otworzyć okno i też będzie chłodniej... niestety nie w moim pokoju. Bo moje okno na świat umieszczono tuż nad płaskim, przeszklonym dachem doświetlającym korytarz poniżej. Dach ma zaś to do siebie, że na słońcu się nagrzewa. Jak dodać do tego jeszcze to, że naprzeciw okna jest ślepy mur – ściana budynku stojącego dwa metry dalej - to od razu widać, że nie ma co liczyć na rześki powiew wiatru. Raczej na gorący podmuch jak z pieca. Poza tym ustawione na sąsiednim dachu wielkie klimatyzatory (do dziś nie wiem które to pomieszczenie korzysta z ich dobrodziejstwa) wyją, buczą, szumią, stukają, pukają, a czasami wszystko na raz. Niby nie tak głośno, ale po kilku godzinach słuchania tego dźwięku głowa pęka i absolutnie nie można się skupić.

Może otworzyć drzwi na korytarz? Tam jest chłodniej bo nie ma okien i jest lekki przewiew. Na pewno trochę by to pomogło. Niestety mój pokój wychodzi na ogólnodostępny korytarz którym przechodzą całe pielgrzymki interesantów, przesiadują na ustawionych tam ławach i konferują z pełnomocnikami. Nawet przez drzwi czasami słychać, jak jeden pan drugiemu panu tłumaczy, że nie rozumie dlaczego zapadł taki wyrok, że wszystko to jakieś podejrzane i że będą się odwoływać. Albo jak uzgadniają co zeznać, żeby było dobrze. Rozumiem przejrzystość procedur i bliski kontakt obywatela z władzą, ale nie bardzo odpowiada mi to, że każdy przechodzący korytarzem zagląda mi do pokoju. Już i tak przeszkadza mi to, że co chwilę przychodzi ktoś z sekretariatu i coś przynosi albo wynosi z jednej ze stojących w nim szaf. Albo dopytuje się, czy nie wiem co się stało z jakimiś tam aktami. Albo potrzebuje kogoś, kto podpisze jedno z dziesiątek pism, które absolutnie muszą być podpisane przez sędziego, bo zwykłego sekretarza dany ważny urząd „nie poważa”. Może jestem dziwny, ale nie lubię, jak ktoś mi przeszkadza w pracy. Taki już jestem.

Myślałem kiedyś poważnie o kupieniu sobie małego klimatyzatora i wstawieniu go do pokoju, ale zdecydowałem, że nie ma powodu, żebym sponsorował wymiar sprawiedliwości. Wystarczy, że kupiłem sobie lampkę na biurko po tym jak poprzednia się zepsuła. Wystarczy, że sam kupuję sobie wodę mineralną, bo „urzędowy” przydział na lato (związany – a jakże – z wysokimi temperaturami w pokojach) obejmuje trzy butelki na miesiąc, czyli jakieś pół szklanki dziennie. O resztę powinni zadbać inni. Ci, którym powinno zależeć, by polscy sędziowie byli nie tylko godnie wynagradzani, ale i pracowali w warunkach odpowiadających godności sprawowanego przez nich urzędu.